Przyjaźń niemożliwa

Antoni Pawlak „Pusty gabinet”, Gdańsk 2023
Antoni Pawlak „Pusty gabinet”, Gdańsk 2023

Recenzja książki Antoniego Pawlaka Pusty gabinet. Paweł Adamowicz: prezydent, szef, przyjaciel (Wydawnictwo WiMBP w Gdańsku, Gdańsk 2024).

Prezydent – rzecznik; senior – wasal; czytelnik – poeta 

Antoni Pawlak napisał książkę o przyjaźni niemożliwej – pomiędzy podwładnym (rzecznikiem prasowym) a szefem (prezydentem Gdańska) – wykraczającej poza te zawodowe ramy, obejmujące dekadę: od 2007 do 2017 roku. Książkę o tym, jak ta przyjaźń, która zaczęła się od zadeklarowanego zaufania (po stronie prezydenta) i wyznaczonych granic (przyszły rzecznik postawił trzy warunki), rozwijała się na przestrzeni lat. Pełną spostrzeżeń i momentów ulotnych, uchwyconych w ruchu, z bliska, nieomal intymnie. Jest to też przy okazji opowieść o pracy i ludziach, których połączyła miłość do szefa – marzyciela wierzącego w ideały i na serio używającego pojęć: demokracja, wolność słowa, niezależność sądów, solidarność. A przy tym nie jest to panegiryk. Raczej portret osoby w ruchu. 

Ta praca, na którą składają się pośpiech i multitasking, wymaga super kondycji fizycznej (rzecznik ledwo nadąża za prezydentem). W ciągu dnia odbywają się spotkania z mieszkańcami, politykami, prezesami, szkolenia, narady. Ewentualnie można się wymknąć z urzędu w kilka osób, żeby spokojnie coś przedyskutować. Po godzinie szesnastej nieustający ciąg dalszy: otwarcia wystaw, koncerty, panele obywatelskie, wręczanie nagród i inne wydarzenia, które muszą się odbywać w godzinach wieczornych i trwają tyle, ile trwają. Zdaje się, że prezydent i rzecznik spędzają więcej czasu razem niż z rodzinami, dla których zostają okrawki czasu, bo praca zajmuje „siedem dni w tygodniu. Po dziewięć, dziesięć godzin dziennie”. 

W pozostałych godzinach, których nie spędzają razem, rzecznik ma prezydenta w głowie. Przygotowuje mowy (zgodnie ze wskazówkami prezydenta). Wkurza się na myśl, że prezydent podczas wystąpienia jak zwykle zacznie rozwijać te swoje dygresje i jego praca zostanie zmarnowana. Nastawia się na nieprzewidziane. Prezydent pyta rzecznika, czy jeszcze pisze wiersze. Rzecznik reaguje na to pytanie agresywnie, czemu trudno się dziwić. Kiedy w 2014 roku oświadczy, że odchodzi, bo chciałby jeszcze napisać parę wierszy, szukanie następcy zajmie prezydentowi trzy lata.  

Nie jest to tak do końca relacja kumpelska, gdyż bez względu na zażyłość, zawsze ktoś, jakiś inny urzędnik, może Antkowi powiedzieć: „Szef bardzo nie lubi, jak się do pracy przychodzi w T-shirtach”. To raczej sytuacja jak z prowansalskiego romansu: senior i wasal. Nie karierowicze, tylko mniejszościowi mężczyźni, którzy płaczą (nieczęsto, ale jednak). Złączyła ich czujna dłoń przeznaczenia. Przyszły rzecznik prasowy trafił do Urzędu Miejskiego rok wcześniej, w 2006, najpierw jako doradca ds. kultury (w czasie kampanii wyborczej do samorządów). Dopiero po latach, tuż po tej deklaracji o odejściu, prezydent wyjawia: „A wiesz, że miałem pomysł, byś został moim rzecznikiem na długo przedtem, zanim zacząłeś pracować w urzędzie?”. Czy zatem już podczas pierwszej kadencji? Być może potrzebował kogoś, kto będzie starszym bratem i żywą ilustracją pisanej historii zarazem, nie tylko uczestnikiem strajku sierpniowego w 1980 w Stoczni Gdańskiej, ale poetą, dziennikarzem, publicystą. A match made in heaven dla prezydenta, którego prywatna biblioteka (dziś w biurze Magdaleny Adamowicz) liczy lekko kilka tysięcy pozycji.  

Zadbany w stylu urzędniczym, wymuskany, w garniturze i pod krawatem Adamowicz, a obok niego trochę niedogolony i nieuczesany Pawlak, niedbale rozchełstany, jakby ostatnią noc spędził na ławce w parku, stanowili przedziwną parę, ale zarazem tworzyli unię introwertyków, którzy z musu zostali ekstrawertykami. W jednym i drugim, jeśli odsunąć fałdy przeszłości, kryje się nieśmiały chłopiec. Zasadniczo „naprawdę był nieśmiałym, delikatnym i bardzo lojalnym człowiekiem”, wspomina rzecznik. Prezydent też przyznaje, że był wręcz chorobliwie nieśmiały. W dzieciństwie zaliczył długi pobyt w szpitalu (stąd czytelnicza namiętność). Do fryzjera chodził z bratem, bo sam wstydził się powiedzieć fryzjerowi, jak go ostrzyc. Obaj – prezydent i jego rzecznik – znaleźli się w sytuacji, która zmusiła ich do wyrażania opinii i publicznego zabierania głosu. Obaj przyjęli strategię fake it until you make it. Jednak wspólną bazą tej relacji nie jest syndrom oszusta, tylko uczciwość. Prawo do powiedzenia w każdych okolicznościach tego, co myśli, to jeden z trzech warunków, na których Pawlak godzi się na tę pracę. 

Przestrzeń wspólnego żartu to dla nich fundament. Obaj nieustannie znajdują się w otoczeniu ludzi, którzy czegoś od nich chcą. Od prezydenta – inni urzędnicy; od rzecznika – dziennikarze. Petenci są poważni. Ich łączy wyluzowany ton, pozwala się zregenerować. Do tego humor to skrótowość. Tak jest po prostu szybciej, trafniej. Humor momentalnie otwiera drzwi, które inaczej trzeba by stopniowo uchylać godzinami, latami wykładów. A kto ma na to czas?  

Prezydentowi zdarzają się wpadki. Kiedy raz w restauracji Turbot rozmowa schodzi na kapłaństwo kobiet, a Paweł momentalnie odpowiada: „ja jestem temu zdecydowanie przeciw” i tłumaczy, że „kobieta może faceta podniecać… I wtedy szlag trafia kontakt z Bogiem”, to w odpowiedzi dostaje od swojej rozmówczyni taki orzech do zgryzienia: „A nie przyszło ci do głowy, że kobietę może podniecać zgrabny męski tyłek?”. Ocierają się o humor obrazoburczy na wieść, że Jacek Kurski i Andrzej Jaworski pojechali do arcybiskupa Dziwisza z błaganiem, by Stocznia Gdańska (niegdyś imienia Lenina) przyjęła teraz imię Jana Pawła II. Na to rzecznik proponuje, aby przelicytowali swoich politycznych przeciwników i ogłosili, że UM w Gdańsku będzie nosił imię Jezusa Chrystusa. (Do realizacji pomysłu nie dochodzi).  

Ta opowieść składa się z winiet, migawek, gdyż tak wygląda praca, w której wiele odbywa się w ruchu. Dzięki temu autor, a zarazem narrator, zyskuje wyjątkowy punkt widzenia. Obserwuje swego niezmożonego szefa on and off the record. Trudno dziś wyobrazić sobie Gdańsk bez ECS-u, ale zanim Europejskie Centrum Solidarności powstało, byli i tacy, którzy twierdzili, że miasto ma inne potrzeby. Na jednej z takich dyskusji Adamowicz wstaje, żeby ogłosić wszem i wobec, że ECS powstanie „nawet wtedy, gdyby miało go to kosztować kilka tysięcy głosów w najbliższych wyborach”. Ale jest przesądny, więc następnie opieprza swojego rzecznika już w gabinecie, bez świadków: „Jak mogłeś mi pozwolić coś takiego powiedzieć?”.  

Nie ma tematu, który by pominęli. Podczas jednej berlińskiej wyprawy rzecznik, w tonie pół żartem pół serio, prosi o niezwykłą przysługę: „Wiesz, jestem już stary, schorowany i niedługo umrę. Czy mógłbyś wygłosić mowę nad moją trumną? Bardzo mi na tym zależy…”. Po części jest to przytyk do mnożenia dygresji, którymi prezydent rozsadza każdą mowę. Ale też dyskretny sposób na powiedzenie komuś: jesteś ważny w moim życiu. Zaś cała historia z mową wygłoszoną w siedzibie Parlamentu w Berlinie kończy się dobrze, bo choć prezydent jak zwykle plącze się w dygresjach, to tłumaczka czyta po niemiecku tekst mowy z wydruku dostarczonego jej poprzedniego dnia.  

W tych męskich rozmowach pojawiają się tematy egzystencjalne. No i tak, rzecznik prezydentowi zadaje pytanie, czym według niego jest miłość. Okazuje się, że dla prezydenta miłość jest zjawiskiem lacanowskim – kobieta, do której się tęskni, nawet kiedy ona jest obok; dla rzecznika – to „ciepło, bezpieczeństwo, radość”. A chodzi o to, że Antek chce się rozwieść, bo „kogoś poznał”, zatem oddaje eks-żonie mieszkanie, bo tak będzie słusznie i sprawiedliwie, a on – jeszcze się w życiu ustawi (pewna nierówność mieszkaniowa między prezydentem a rzecznikiem też zostaje w tych rozmowach wspomniana). Na to Paweł mówi szczerze: „A więc masz ponad sześćdziesiąt lat i zaczynasz życie od niczego, od początku. Szczerze mówiąc, podziwiam cię. Choć z drugiej strony mam wrażenie, że po prostu zwariowałeś”. Podsumowując, prezydent reaguje jak przyjaciel: wyraża zaniepokojenie, wspiera i nie ocenia. 

Rozmowy te, czy dotyczą planów i strategii, czy życia, są często zakrapiane, w związku z czym ostatnio – tak mówią na mieście – nastąpiła jakby obraza na książkę Pawlaka o to, że pokazuje ten alkohol. Warto zauważyć, że jeszcze kilka lat temu nie było badań, które bezsprzecznie udowodniły, że każda ilość alkoholu szkodzi. Sprawdzone natomiast było, że alkohol rozluźnia język i podnosi nastrój. A panowie nie piją w sposób wciąż pamiętany przez nielicznych, którzy jeszcze żyją, z lat 1980. – dolewanie bez pytania, przyspieszanie tempa i tak dalej. Tu alkohol się celebruje, bo służy rozmowie.  

Splata im się ta miłość i śmierć. W kwestii tej ostatniej: rozmawiają o tym, czy woleliby nagłą czy taką, na którą się czeka. Paweł odpowiada praktycznie: „Martwię się o rodziców, o Magdę, o dziewczynki. Jak sobie dadzą radę beze mnie”. Jak na ateistę przystało, Antek stwierdza: „Zdecydowanie nagłą i niespodziewaną”. Paweł wydaje się mniej pewien. Zdaje się, że pod wpływem przyjaciela mówi: „Ja chyba też bym taką wolał. Chyba”. Warto tu dopowiedzieć, że śmierć w mieście hanzeatyckim (kłania się Edmund Kizik) to śmierć powolna, taka, która pozwala mieszczaninowi uczynić rachunek sumienia i pożegnać się z przyjaciółmi i rodziną. Spisać testament, rozporządzić majątkiem. Wszystko inne jest aberracją, która przystoi może wędrownym kuglarzom i gryzipiórkom. Ale człowiek stateczny odchodzi powoli i we własnym łóżku, przynajmniej taki jest ideał. Te dialogi brzmią przewrotnie i profetycznie. Bo ostatecznie to nie Antek zginął śmiercią nagłą, tylko Paweł. I to nie Paweł wygłosi mowę na pogrzebie przyjaciela, tylko Antek napisze książkę wspomnieniową o pracy z Pawłem. 

Sumienie prezydenta 

Rzecznik nie tylko reprezentuje prezydenta i niejako towarzyszy mu podczas wydarzeń, ale trzyma rękę na pulsie: upewnia się, że prezydent nie ulega swej zbyt wielkiej skłonności do dygresji; kiedy trzeba, przekłuwa bańkę, a i bywa sumieniem prezydenta. Na przykład kiedy „wybuchła afera” z pedofilią Jankowskiego, czyli w 2018 roku, to rzecznik tłumaczy prezydentowi: „Ale jego grzechem nie była tylko pedofilia, Pawle. Był antysemitą, był zdecydowanym przeciwnikiem naszego przystąpienia do Unii Europejskiej”. Okazuje się, że prezydent jednak wiedział, wie i cierpi, bo „te wszystkie jego grzechy to dla mnie wielka tragedia, z którą trudno mi się pogodzić”. Ale kto każe się godzić? Czy w ogóle kiedykolwiek chodziło o to, żeby się godzić? Henry David Thoreau pisze, że ten, kto wie – i nic z tym nie robi – jest winny współudziału. Ale właściwie – co wie?  

Dalej za pośrednictwem Pawlaka słyszymy wyjaśnienia Adamowicza, że „ofiarami księży pedofili są zazwyczaj chłopcy z dość patologicznych rodzin”. Pawlak mógł się przesłyszeć. Może coś źle zapamiętał. Lecz jeśli coś takiego faktycznie zostało powiedziane, to można uznać, że cała ta gadanina o rzekomej rodzinnej patologii ofiar to zawoalowane usprawiedliwianie własnej postawy w tej sprawie w czasie, kiedy się było prezydentem miasta już drugą kadencję. Bo podkreślmy, że nie chodzi tu o to, co prezydent wiedział, kiedy sam był chłopcem. Jak słusznie zauważa, pochodził z klasycznej rodziny inteligenckiej, w domu były dwie pensje, więc raczej na ofiarę typowany nie był. 

Przypomnijmy, że w istocie afera wybuchła latem 2004 roku (w 2018 została tylko odgrzana) za sprawą prasy, do której zeznania rodzin i chłopców przeciekały za sprawą nigdy nieujawnionej wtyczki w prokuraturze (podczas gdy przesłuchania trwały). Zaś sytuacja na plebanii od lat dojrzewała do kryzysu, jeśli arcybiskup Gocłowski w liście z 20 sierpnia 2004 roku tak pisał do prałata:  

Na czym polegał Twój błąd, a nawet wina? Z niezrozumiałych powodów dopuściłeś, by młodzi ludzie – jak sami stwierdzają wobec prokuratora – zachowywali się bardzo swobodnie. Mówią wprost o nadużyciach, obciążając w ten sposób gospodarza. Stworzyłeś niezdrowy klimat, w którym syn lekceważy, a nawet obraża rodziców, nie chodzi do szkoły, prawdopodobnie – tak podejrzewa matka – bierze narkotyki. Ty zaś dajesz mu pieniądze, nad którymi nie masz żadnej kontroli. A są to pieniądze duże (7000 czy 5000, 4000 – takie są matki przypuszczenia). Daleko posunięty Twój przyjazny szacunek do chłopca budzi przynajmniej zdziwienie, o czym mówiła mi matka chłopca w dniu 22 kwietnia br. Dla mnie zgrozę budzi pornograficzny zapis komputerowy, odtworzony przez techników po przejęciu materiałów w dniu 28 lipca, który ktoś w Twoim mieszkaniu usiłował zlikwidować w przeddzień wizyty na plebanii. Ktokolwiek by wprowadził te treści do komputera, Ty jesteś za do odpowiedzialny, bo stało się to w Twoim domu, a było wynikiem zła przez Ciebie tolerowanego. Odpowiedzialność za Kościół jest naszą powinnością (za: Peter Raina, Ostatnia bitwa prałata. Sprawa ks. Jankowskiego o molestowanie osób małoletnich w świetle dokumentów, Rzeszów 2013, s. 21–22). 

Ten głęboko moralny biskup intelektualista, ten angielski dżentelmen, którego cechowała „elegancja i poczuciu humoru”, wyzbywa się tu zrównoważonego tonu. Oburza go to, co widzi – co wszyscy widzą. Rozpacz matki, która chodzi od Annasza do Kajfasza, szukając wsparcia – i nie znajdując go – jest ewidentna, nawet kiedy czyta się te zeznania po dwudziestu latach. To nie rodzice są patologiczni. Są biedni, ale uczciwi, jak to się kiedyś mówiło. Naiwni, owszem, jak naiwni potrafią być tylko biedacy, którzy zawierzyli autorytetom. Można argumentować, że prywatny list biskupa do proboszcza nie musiał być bardzo znany.  

Wiadomo jednak, że 17 lipca 2004 roku biskup odwiedził proboszcza z Brygidy prosząc, aby ten dobrowolnie zrezygnował z probostwa. Zwolennicy proboszcza nie zawahali się porównać to żądanie do działań dawnego reżimu komunistycznego, grożąc pikietą pod kurią w Oliwie. Ten spektakl rozgrywa się między szkołą, prokuraturą, plebanią, biskupstwem. Gocłowski ripostuje listem otwartym z 29 września 2004 roku, który rozsyła do wszystkich plebanii pomorskich, a także do wiadomości KAI. Powtarza (tym razem w liście przeznaczonym do rozpowszechnienia) wszystkie zarzuty. Wreszcie, powołując się na prawo kanoniczne, deklaruje wolę usunięcia Jankowskiego z parafii. Także po to, by uniknąć demoralizacji, której ulegają inni księża. Nie sposób było tych opowieści nie znać. Latem 2004 roku żyło nimi miasto. 

Rzecz jasna, każdy ma jakiś blind spot. Rok 1995, kiedy w kraju i za granicą na pierwszych stronach gazet pojawia się informacja, że dawny kapelan Solidarności właśnie zrównał gwiazdę Dawida i swastykę, rok 2004 to najwidoczniej blind spot prezydenta. Czuły narrator Pustego gabinetu rejestruje, odbija i z zasady nie ocenia. Ale recenzentka już może. Prezydent cieszy się przecież, gdy na świecie dobrze mówią o Gdańsku. Trochę zazdrości swojemu rzecznikowi udziału w strajku w stoczni. Pawlak wspomina, że najbardziej bał się, iż ta „wyspa wolności i demokracji” się skończy: „A wtedy wrócimy do nudy i brzydoty komuny”. Trudno się z tym uczuciem nie solidaryzować. Prezydent wspomina nostalgicznie:  

Miałem wtedy piętnaście lat. W czasie tych wakacji pojechałem do ciotki w Kanadzie. Któregoś dnia wszystkie kanadyjskie i amerykańskie stacje telewizyjne w czołówkach programów informacyjnych pokazywały Gdańsk, bramę stoczni z kwiatami i portretem papieża. Na pierwszych stronach tamtejszych gazet królowało słowo „Gdańsk”. Byłem z tego niesłuchanie dumny. Miałem ochotę wyjść na ulicę, stanąć przed domem ciotki i wykrzyczeć całemu światu: „Ludzie, jestem z Gdańska!” A w nocy śniłem, że jestem w Gdańsku i stoję w tłumie pod stoczniową bramą. A w śmielszych snach byłem w środku, wśród strajkujących. 

Ostatecznie pozostaje wrażenie, jakby Adamowicz w 1995 roku (wtedy jeszcze radny dzielnicy Śródmieście, od 1990 roku), a potem w 2004 przebywał nie tylko w jakimś innym mieście, ale na innej planecie, albo wręcz w jakimś innym wymiarze czasowym. Bo te tytuły na pierwszych stronach światowych gazet do niego nie dotarły. 

Siła prezydenta 

Prezydent ma momenty wzniosłe. Lato 2006 (rok po zakończeniu procesu Jankowski vs Huelle, kiedy już wiadomo, że temat niemiecki w Gdańsku działa jak koktajl Mołotowa – zawsze można nim coś podpalić) upływa pod znakiem Grassa i jego przystąpienia do SS w wieku lat piętnastu. „Pojawiły się żądania, by Grassowi odebrać tytuł Honorowego Obywatela Miasta Gdańska, który przyznano mu w 1993 roku. Głównym rozgrywającym antygrassowskiej afery był, czemu nikt się specjalnie nie dziwił, Jacek Kurski” . Prezydent wydaje oświadczenie. Podkreśla, że Grass „nigdy nie ukrywał, że w młodości przeżywał fascynację militarnymi sukcesami hitlerowskich Niemiec. Nie był w tej materii odosobniony w swoim pokoleniu. Było to myślenie właściwe wielu młodym ludziom, którzy wchodzili w życie w warunkach państwa totalitarnego”. Dodaje, że większość gdańszczan (blisko 72 procent) jest przeciwnych „pomysłowi posła Kurskiego, by Rada Miasta Grassowi ten tytuł odbierała”. Może to dygresja, ale o tym, że poseł Kurski swoje pierwsze szlify pobierał w Gdańsku przy ulicy Profesorskiej, zanim przywitała go Warszawa, a następnie – wielki świat, można przeczytać w innych źródłach.   

W maju 2009 prezydent postanawia założyć bloga. Rzecznik nie podchodzi entuzjastycznie do tego pomysłu, bo prezydent nie tylko nie jest internetowym specem, ale nie pisze na komputerze, no i wiadomo, kto będzie redagował te wpisy. Jednak pomysł okazuje się udany. Prezydent chętnie informuje mieszkańców Gdańska o tym, co dzieje się w urzędzie, z pominięciem dziennikarzy, których bardziej interesują „wpadki i błędy”. A gdańszczanie, spadkobiercy hanzeatyckich mieszczan, potrzebują poczucia stabilności. Z jednej strony motywacją była tu „nieopanowana chęć edukowania obywateli. Stąd liczne teksty o budżecie miasta, o nowych inwestycjach, planach miasta na przyszłość”. Z drugiej – pojawiały się też „wpisy bardzo osobiste. Pokazujące zupełnie inną, nieznaną dotychczas twarz Adamowicza. Czasem były zabawne, czasem wzruszające”. Prezydent wykorzysta też blog do słusznej obrony Wałęsy. Migawki, winiety, anegdoty splatają się więc w książce Pawlaka z dobranymi tematycznie fragmentami bloga Adamowicza (jak ten, w którym prezydent rozmyśla, jak by to było, gdyby Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy stała się Wielką Orkiestrą Codziennej Pomocy). W ten sposób rzecznik prezydenta staje się raz jeszcze i po raz ostatni rzecznikiem prezydenta. 

W tej relacji obaj się rozwijają, kształtują i uczą się od siebie nawzajem. Wpływ prezydenta jest widoczny i w tym, że autor Pustego pokoju kończy studia dziennikarskie. Owszem, wcześniej był na studiach, ale ich nie skończył, bo studiował na KUL-u, więc został ateistą. Pracował jako dziennikarz, choć nie na etacie, dobrze zarabiał (znacznie lepiej niż w urzędzie), miał doświadczenie, czy to nie dość? Prezydent jednak cierpliwie tłumaczy, że dyplom warto mieć (słusznie!), a Pawlak studia kończy (dziennikarstwo i komunikację społeczną, zaocznie). Rozmowa wygląda tak: 

– Strasznie mi głupio – powiedział, gdy tylko wszedłem – że ci tak mało płacę.
– Przepis to przepis. Nie przeskoczysz tego.
– Nie przeskoczę. Ale gdybyś skończył studia? Co o tym myślisz?
– Studia? W tym wieku? Bez sensu.
– Nie masz racji. Papier zawsze może ci się przydać. 
 

Paradoksalnie, Pawlak, wcześniej dziennikarz, chroni prezydenta przed dziennikarzami. Mocno rozgniewanej dziennikarce, która dostrzegła, że prezydent „tekst na swój blog wrzucił w godzinach pracy”, rzecznik przypomina, że jeśli w gabinecie prezydenta wieczorami pali się światło, to znaczy jedno – że pracuje po godzinach, zatem „marnuje swój prywatny czas na pracę”. A to jakoś nikogo nie oburza. 

W 2006 roku, kiedy Pawlak trafia najpierw do działu kultury, to na początek, z racji tego, że ma zaledwie kilkuletnie doświadczenie pracy na etacie, no i tylko maturę, a do tego niewymierne doświadczenie jako publikowany autor i dziennikarz, jako doradca prezydenta miasta Gdańska zarabia około 1900 zł brutto (plus premie i nagrody, których najwidoczniej jest dość, aby nimi obdzielić wszystkich pracowników urzędu). Przyjmuje to wyzwanie, bo dostrzega tu szansę na przygodę. Pragnę w tym miejscu wspomnieć, że kiedy zaczynałam pracę na UG w 2009 roku, dostałam na początek 2400 zł brutto, choć miałam dwie magisterki i doktorat. I chyba też traktowałam to z początku jako przygodę. (Dodajmy, że nagród i premii na uczelni nigdy nie starcza; zasłużonych wyznacza dyrekcja, ale oni potem jeszcze muszą wziąć udział w igrzyskach śmierci). Przygoda okazuje się szansą na życzliwie wymuszony wolontariat. „Obgadywałem z szefem strategię wyborczą, pomagałem pisać oświadczenia i przemówienia”. Ponieważ prezydent nie chce być oskarżany o nepotyzm, więc jeśli ma się pokazać w telewizji gdańskiej jako kandydat, odmawia sobie korzystania z auta służbowego. Prywatnym samochodem odwozi go tam rzecznik, a potem czeka, by go odwieźć do domu. Po godzinach.  

Przygoda to też szansa na bycie świadkiem nadzwyczajnych sytuacji. Oto prezydent i rzecznik wybierają się na spotkanie ze studentami politologii, a wydział mieści się wtedy jeszcze na ulicy Hallera (wcześniej Marksa). „Akurat przechodziliśmy przez ruchliwe skrzyżowanie Hallera i Kościuszki, gdy na samym środku zderzyły się dwa samochody”. Jeden z nich, ten staranowany przez dostawczaka, przewrócił się na bok. Rzecznik, którzy nagle zamarł, nie wiedząc, co robić, przygląda się, jak prezydent bez zastanowienia rusza przed siebie i wzywa gapiów na pomoc, żeby wspólnie postawili samochód na kołach. Ta piękna anegdota potwierdza, że prezydent nie był tylko czułostkowym, kochającym wszystkich ludzi mięczakiem. Jest jakieś 4 procent populacji, która w takich momentach potrafi zachować zimną krew. Są świetnym materiałem na menadżerów i przywódców. Jak pisze Kevin Dutton, szybkie reagowanie na widok wypadku jest testem, po którym się ich rozpoznaje, zaś kropla psychopatii w pozytywnie nastawionej i życzliwej ludziom osobowości pozwala działać szybko i zdecydowanie. Rzecznik nie jest od tego, żeby analizować swego szefa, domyka więc anegdotę tym, jak dziennikarz z tabloidu dopytuje się, całkiem serio: „Niezła akcja. Niech pan mi powie, jak pan to załatwił z tym kierowcą?”. To jeden z tych momentów, w których autor chyba nie żałuje, że nie jest już dziennikarzem.  

Mnie urzekła inna migawka, kiedy to Paweł przychodzi z córką Antoniną na jakieś kolejne „przyjątko” na tarasie (osoby spotykane na miejskich wystawach, koncertach, uroczystościach są wspólnymi przyjaciółmi). Akurat tygodnik „NIE” opisał, jak to kilka dni wcześniej prezydent z kilkoma kolegami-współpracownikami dość głośno zachowywał się w WARSIE (alkohol jak zwykle towarzyszył ich dyskusjom). I tu następuje scena majstersztyk, mówiąca też wiele o charakterze Adamowicza także jako przyjaciela swoich córek:  

– Zawsze chciałeś zaistnieć w ogólnopolskiej prasie, i zaistniałeś. Gratuluję – rzuciłem wesoło na jego widok.
Paweł zmieszał się. Antonina spojrzała na niego gniewnie.
– A nie mówiłam ci, tato, że nie pochwalam takich zachowań – powiedziała z naganą.
Paweł spojrzał na nią z dumą. 
 

Duma z córki, która nie obawia się powiedzieć ojcu, co o nim myśli, to siła Adamowicza. 

Stara i nowa strategia 

Zdarzają mu się też momenty nieuwagi czy nieostrożności, następnie w przykry sposób wykorzystywane w coraz bardziej bezlitosnej politycznej grze. Kiedy media zaczynają prześcigać się w festiwalu nienawiści, prezydent patrzy na swojego rzecznika z uśmiechem: „Wiesz, do tej pory nie oskarżyli mnie chyba tylko o nekrofilię. No chyba że o czymś jeszcze nie wiem”. Tego nie da się już ograć humorem. Po każdej fali ataków przychodzi nowa. Na kilka dni przed zamachem prezydent pisze na swoim facebookowym profilu:  

W lipcu 2017 r. Młodzież Wszechpolska wystawiła akty zgonu politycznego 11 prezydentom miast, którzy podpisali „Deklarację prezydentów o współdziałaniu miast Unii Metropolii polskich w dziedzinie migracji”.  

Prezydent dostrzegł na tej liście też swoje nazwisko. Akurat dowiedział się o tym, że gdańska prokuratura umorzyła prowadzone w tej sprawie śledztwo. Zaskoczony takim postępowaniem prokuratury, uzasadnia (jest przecież prawnikiem), że wystawienie komuś aktu zgonu nie jest zwyczajną krytyką. Co więcej, dostrzega tu podwójny standard w działaniu. Prokuratura chroni przedstawicieli centralnego rządu, a otwiera sezon na samorządowców:   

Posługiwanie się tak wyrazistym symbolem, jakim jest akt zgonu, przekracza dopuszczalne granice wyrażania swojego niezadowolenia i zawiera olbrzymią dawkę negatywnej treści. Ciekawy jestem, jak postąpiłaby prokuratura w przypadku, gdyby wystawiono akt zgonu np. prezesa Kaczyńskiego czy prezydenta Dudy. 

Prezydent zapowiada, że „nie zostawi tej sprawy” i zamierza wyczerpać „wszystkie narzędzia prawne”, aby organizacje, które „sieją nienawiść wobec imigrantów i uchodźców, zostały ocenione przez prawo negatywnie”. Był zdecydowany, miał jasność działania, ale nie zdążył zrealizować tych zamierzeń.  

Pusty gabinet pośrednio daje odpowiedź na pytanie, dlaczego zginął Adamowicz. Oto fragment kolejnej rozmowy, z jakimś kolejnym dziennikarzem, z którym rozmawia się o Adamowiczu. Niby prywatnej, ale tak już jest – życie rzecznika kręci się wokół prezydenta. Dziennikarz twierdzi, że Adamowicz zaczął „mocno lewicować”, a jako dowód wymienia, że „bierze udział w Marszach Równości, utworzył Radę Imigrantów, Radę do spraw Równego Traktowania, na coraz szerszą skalę prowadzi różnego rodzaju konsultacje społeczne, bez przerwy mówi o partycypacji obywatelskiej… I tak dalej, i tym podobne”.  

Oczywiście, dziennikarz nie ma racji. Najwidoczniej nie spotkał się z partycypacją społeczną w kontekście społeczeństwa obywatelskiego, które osadza się na aktywności mieszkańców miast. Samo PKB szczęścia nie daje, ale działanie na rzecz własnej dzielnicy, stabilność i zaufanie do wybranych władz – już tak. A to już są wartości konserwatywne (wystarczy spojrzeć, które państwa wyprzedzają Polskę na światowym indeksie szczęścia). 

Trudno zatem ustalić, czy słabością prezydenta była chęć zadowolenia wszystkich naraz. Tę strategię stosował z sukcesem przez wiele lat. Ale kiedy sprawa dotyczy wyboru moralnego, zadowolić wszystkich naraz się nie da, a nawet nie wolno. Nie da się pisać na blogu laurkę Gocłowskiemu i stawiać pomnik Jankowskiemu; to znaczy – da się, ale można chyba użyć wyobraźni i pomyśleć, jak czuł się Gocłowski, człowiek prawy, który ostatnie cztery lata życia spędził w cieniu tego pomnika (zmarł w 2016 roku). W rozdziale pod znamiennym tytułem „Od powietrza, Głodzia i wojny” prezydent i rzecznik żartobliwie zastanawiają się, czy Pan Bóg nie pokarał gdańszczan Głodziem – otóż być może pokarał.   

Powątpiewać też należy, czy Model na Rzecz Równego Traktowanie i Gdański Model Integracji Emigrantów to naprawdę ta sama para kaloszy co zbudowany na okazję Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej w 2012 roku stadion.  Piękny zaiste prezent dla tych, którzy następnie malują na płotach „Wrzeszcz nie lubi obcych”, a na meczach wywieszają banery z nienawistnymi hasłami. Prezydent chodzi na mecze. „Ale jak widzę, co kibolom biega po głowie, to mniej najzwyczajniej szlag trafia. Banery wychwalające zbrodniarza wojennego, gauleitera Gdańska Forstera, albo mordercę Janusza Walusia, czy oprawców z Ku Klux Klanu…”. Jednak kurka z pieniędzmi nie odetnie. W tym dogadzaniu wszystkim naraz jest konsekwentny. Pusty gabinet odnotowuje rozliczne tej strategii przykłady – być może do 2016 roku, powiedzmy – do konferencji „Trybunał konstytucyjny na straży wartości konstytucyjnych”, kiedy już mogło być dla niego oczywiste, że pewne ruchy centralnej władzy zmierzają do osłabienia samorządności miast i polexitu. 

W dyskusji z dziennikarzem Pawlak odpowiada: „On się zmienia, to fakt. […] On dojrzewa. Jest katolikiem. I w tym dojrzewaniu zaczyna wyciągnąć konsekwencje ze swojego chrześcijaństwa”. Chrześcijaństwo ma tyle definicji co feminizm, powiedziała ostatnio Margaret Atwood. Ale na pewno wartościowa jest i taka egzegeza, że prezydenta nie można było w tamtym czasie zdyskredytować łatwo jako lewaka (mówimy o czasach, kiedy to lewica, podporządkowana starczemu nepotyzmowi, pozostawała skompromitowana). To przypomnienie, czym są chrześcijańskie wartości, i osadzenie na nich obywatelskich wyborów uczyniłoby z prezydenta postrach na rozmaitych Kurskich, Kamińskich i Wąsików. Oczywiście, gdyby dalej żył. 

Izabela Morska

Izabela Morska

Pisarka i profesoressa. Autorka Absolutnej amnezji (1995), Madame Intuity (2002) i Znikania (2019). Laureatka Nagrody im. Juliana Tuwima (2018) i Pomorskiej Nagrody Literackiej „Wiatr od Morza” (2020). W 1986 emigrantka i uchodźczyni. Na przełomie wieków felietonistka „Marie Claire” i „Cosmopolitan”, autorka rubryki o twórczym pisaniu dla „Wysokich Obcasów” i rubryki o książkach dla „Twojego Stylu”. Od 2009 roku z powrotem na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie uczy kontekstów literatury amerykańskiej.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Nikt nie chce wierzyć w zło Nikt nie chce wierzyć w zło Nikt nie chce wierzyć w zło
Aleksandra Lamek

Nikt nie chce wierzyć w zło

<i>Traute</i> znaczy odwaga <i>Traute</i> znaczy odwaga <i>Traute</i> znaczy odwaga
Marta Pilarska

Traute znaczy odwaga